Jak rok temu powiedziałam, że „nie jadę w Bieszczady” to w
głębi duszy czułam, że to tylko kwestia czasu jak znowu zapragnę tam być. No i
mamy weekend majowy 2013. Nie ma co pisać o całości naszej wyprawy, chociaż
całość była świetna od początku do końca. Chciałabym powiedzieć tylko parę słów
o odkryciach tego wyjazdu. I nie, nie o tym, że Czartoryja jest wciąż zamknięta
(niestety) albo, że nie tylko my zgłaszamy na polu namiotowym na Milce liczbę
osób podzieloną przez pół i jeszcze odjąć 3, a najlepiej by było 2 osoby w
dwóch namiotach, a samochód to tylko przejazdem. Otóż tym razem będzie o odkryciu
źródeł Sanu.
San - rzeka bliska wszystkim ze Stalowej, z wirami,
podwójnym dnem, szersza od Wisły w Krakowie, no trudno uwierzyć, że taka wielka
rzeka ma swój początek w postaci półmetrowej kałuży. Ale od początku. Żeby
dotrzeć na ten koniec świata, a jeśli nie świata to na pewno Polski, należy
przejechać najpierw dobre pół godziny samochodem w stronę Mucznego, a dalej
Tarnawy Niżnej. Już po drodze wszyscy stwierdziliśmy, że to dzikie miejsca,
idealne na kręcenie horrorów. Kilka domów, wielka stadnina, jakieś pegeerowskie
budynki… ogólnie odludzie. A i sama droga – same dziury. Właśnie tutaj
śmialiśmy się, że można osiągnąć apogeum asfaltości? Czyli że początek ma tu
nie tylko San, ale też asfalt ; ). Po kilkunastu kilometrach byliśmy na
parkingu w Bukowcu, opuszczonej miejscowości, gdzie w sumie był tylko parking.
A tam zaskoczenie – jednak stoi trochę samochodów, więc nie będziemy sami na
szlaku. Według mapy mieliśmy ok. 10km do przejścia w jedną stronę. No to w
drogę.
kałuża ;)